Islandia – Niepoprawne Radio PL http://niepoprawneradio.pl Tego nie usłyszysz nigdzie indziej Thu, 20 Mar 2014 18:05:20 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.8.4 Kredytowa szulernia http://niepoprawneradio.pl/?p=8048 http://niepoprawneradio.pl/?p=8048#respond Thu, 20 Mar 2014 18:05:20 +0000 http://niepoprawneradio.pl/?p=8048 W przypadku kredytów walutowych mamy do czynienia z drenażem i transferem kapitału z gospodarek peryferyjnych do centrum.Oligarchia_finansowa

I. Węgierska batalia z bankami

Węgierski Trybunał Konstytucyjny uznał (17.03.2014), iż w pewnych warunkach dopuszczalna jest ustawowa ingerencja w umowy kredytowe zawarte w walutach obcych, w celu wzmocnienia pozycji konsumentów wobec banków. Dotyczy to przede wszystkim kredytów hipotecznych we frankach szwajcarskich, zaciągniętych przez ok. 600 tys węgierskich rodzin. Jest to kolejna odsłona batalii Orbana o całkowitą likwidację kredytów walutowych – w 2011 roku Węgry uchwaliły ustawę w myśl której klient mógł jednorazowo spłacić kredyt po kursie o 1/3 niższym od rynkowego. Ponadto banki miały udzielać na życzenie klienta gwarantowanych przez państwo tanich kredytów w forintach na spłatę zadłużenia. Banki, przymuszone do wzięcia na siebie kosztów wynikających z różnic kursowych, szacują, że straciły na tym ok. miliarda euro.

Trzeba dodać, że w grudniu 2013 węgierski sąd najwyższy (Kuria) uznał, iż kredyty walutowe są legalne, oddalając tym samym wniosek rządu Orbana i stawiając pod znakiem zapytania operację oddłużeniową z 2011 roku. Rząd węgierski jednak skierował tę kwestię również do innego organu – Trybunału Konstytucyjnego, ten zaś, jak wspomniałem przed chwilą, orzekł o legalności ingerencji w umowy kredytowe, również z mocą wsteczną – pod warunkiem, że okoliczności zmieniły się w sposób który nie mógł być przewidziany w chwili zawierania umowy. Tu należy nadmienić, iż taką okolicznością mógłby być światowy kryzys finansowy w wyniku którego kurs franka do forinta między 2009 a 2011 rokiem wzrósł niemal dwukrotnie. W efekcie kredyty walutowe stały się na Węgrzech poważnym problemem społecznym – kłopoty ze spłatą (zaległości powyżej 90 dni) ma ok. 1/5 kredytobiorców. Póki co jednak rząd węgierski czeka na orzeczenie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, badającego na wniosek Kurii sprawę jednostronnej modyfikacji umów kredytowych i zmiany kursów walut. Chodzi o kwestię, czy sąd może badać zasadność praktyki polegającej na tym, że bank udzielając kredytu we frankach wypłacał klientowi kwotę kredytu w forintach wg ceny kupna, raty zaś kasował wg ceny sprzedaży (tzw. „spread”).

II. Islandia, Chorwacja, Hiszpania…

Warto przypomnieć w powyższym kontekście o trzech innych krajach, gdzie zajęto się problemem kredytów frankowych. Na Islandii, po finansowym tsunami z 2008 roku, tamtejszy Sąd Najwyższy w czerwcu 2010 uznał kredyty indeksowane w obcych walutach za nielegalne, uwalniając tym samym kredytobiorców od kosztów wynikających z osłabienia islandzkiej korony.

Z kolei w Chorwacji sąd w Zagrzebiu, rozstrzygając pozew zbiorowy wniesiony przez organizacje konsumenckie, nakazał w sierpniu 2013 przewalutowanie kredytów we frankach szwajcarskich na kuny po kursie obowiązującym w dniu zawierania umowy. Banki szacują swe straty na ok. 1 mld euro. Wyrok dotyczy ok. 100 tys Chorwatów zadłużonych na 3,3 mld euro.

W Hiszpanii natomiast barceloński sąd na początku 2013 rozwiązał umowę kredytową we frankach, uznając ją nie za kredyt, lecz za „produkt wysoko złożony, o charakterze spekulacyjnym, niedostosowany do profilu ryzyka osoby, która ten kredyt zaciągnęła”. Wg. sądu mamy do czynienia z połączeniem w jednym pakiecie kredytu i inwestycji, a procedura przyznawania takiego „kredytu” nie spełnia wymogów Unii Europejskiej co do oferowania produktów inwestycyjnych – te bowiem powinny być nadzorowane nie tylko przez nadzór bankowy i bank centralny ale również przez tamtejszą komisję papierów wartościowych. Chodzi tu o dyrektywę MiFID („Markets in Financial Instruments Directive”) nakazującą bankowi przebadać profil klienta przed zaproponowaniem inwestycji wysokiego ryzyka – a „produkt o charakterze spekulacyjnym” z natury rzeczy do takich ryzykownych inwestycji należy. Tymczasem, banki udzielając kredytów walutowych podobnej procedury nie dochowywały.

III. Kredyt walutowy jak „opcje”?

Jak to się ma do Polski? U nas kredyty we frankach zaciągnęło ok. 700 tys klientów, z czego problemy ze spłatą ma jakieś 3%. Niby nie jest więc najgorzej, jednak i u nas wzrost kursu franka szwajcarskiego okazał się na tyle znaczący, że wiele budżetów domowych stało się po prostu przepompownią wypracowanego bogactwa do banków. Innymi słowy – klient stał się chłopem pańszczyźnianym banku, odnosząc mu większość dochodów i ledwie wiążąc koniec z końcem, tym bardziej, że ceny spłacanych nieruchomości zeszły często poniżej kwoty kredytu. Na to nakładają się nieuczciwe poczynania banków. Przykładowo, Sąd Ochrony Konkurencji i Konsumentów zakwestionował takie praktyki, jak: – proceder dowolnego ustalania sobie przez banki tabel walutowych na podstawie których ustalano ratę kredytu w oderwaniu od cen rynkowych czy np. średniego kursu NBP; – dowolne modyfikowanie umów na podstawie niejednoznacznych zapisów umowy (to bank Millenium, r. 2010); – zmiana wysokości oprocentowania kredytu w trakcie trwania umowy (to z kolei BRE Bank, r. 2009). Niedawno natomiast grupa 200 osób wniosła pozew zbiorowy przeciw Getin Noble domagając się unieważnienia tabel walutowych ustalanych przez bank i zawyżających kurs franka, w oparciu o które bank naliczał raty kredytu, bądź unieważnienia umów w całości.

Jak można przeczytać w analizie zamieszczonej przez „Forbes”, w przypadku kredytów walutowych możemy mieć do czynienia z przypadkiem analogicznym do „opcji walutowych” na które swojego czasu naciągnięto wielu przedsiębiorców. Dziś wielu z nich wygrywa sprawy sądowe, a banki muszą płacić niekiedy wielomilionowe odszkodowania. Autor artykułu podnosi m.in. kwestię omijania zapisów umowy dotyczących wynagrodzenia banku (prowizja, oprocentowanie) i arbitralnego generowania dodatkowej marży za pomocą spreadu. Np. przewalutowanie udzielanego kredytu następuje po cenie kupna franka według ustalanej przez bank tabeli walutowej, zaś saldo do spłaty i odsetki ustalane są według ceny sprzedaży. Ze spreadem wiąże się również kwestia ogólnych kosztów kredytu, które po zliczeniu wszystkich elementów okazują się często w sumie wyższe niż kredytów złotówkowych. Trzecią sprawą jest wreszcie wystawianie klienta na nieograniczone ryzyko walutowe – i tu kłania się przytaczane wyżej orzeczenie sądu hiszpańskiego, który, przypomnę, uznał kredyt we frankach za „produkt wysoko złożony, o charakterze spekulacyjnym”. Autor podąża podobną ścieżką, uznając kredyt walutowy za „skrajnie spekulacyjny”, gdyż klient nie jest w stanie oszacować, ile potencjalnie straci, w związku z powyższym narażony jest na „nieograniczoną stratę”. Podobna argumentacja stosowana była na podstawie opinii biegłych w procesach dotyczących opcji walutowych. Do tego dochodzi złamanie dyrektywy MiFID, jeśli klient zaciągał kredyt w celu nabycia instrumentów finansowych.

Jak widać z powyższego, polscy „frankowicze” nie są bez szans.

IV. Kredytowa szulernia

Na zakończenie jeszcze kilka słów subiektywnego komentarza. Otóż w moim głębokim przekonaniu kredyty walutowe są jednym z narzędzi neokolonializmu. Ich funkcją jest bowiem długoterminowa eksploatacja obywateli peryferii na rzecz metropolii za pomocą sektora bankowego. Tak się bowiem składa, że w krajach „nowej unii” po przekształceniach system bankowy znajduje się w ogromnej części w rękach zagranicznych podmiotów (niemieckich, włoskich, austriackich, brytyjskich itd.), które transferują zyski do macierzystych central.

Skolonizowane gospodarczo kraje dojone są na dwa sposoby. Sposób pierwszy, to drenowanie zasobów przez dług publiczny, w wyniku którego budżet państwa staje się przepompownią kapitału od podatnika do wierzyciela – instytucji finansowej – wykupującego obligacje Skarbu Państwa. Sposób drugi, to zadłużenie indywidualne, gdy wkręceni na możliwie masową skalę w kredyt walutowy „konsumenci” stają się niewolnikami tyrającymi przez większość czasu na spłatę rosnącej wraz z kursem franka pożyczki. W obu przypadkach pieniądze wypływają gdzieś w siną dal, zubożając gospodarkę narodową eksploatowanego państwa. Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież w ręku kredytobiorcy zostaje nieruchomość (dom, mieszkanie). To prawda, ale też do czasu. Gdy już bowiem spłaci po latach lichwiarski kredyt, to przechodzi wkrótce na głodową emeryturę… a wtedy znów pojawia się bank oferując mu „odwróconą hipotekę” – i w ten oto sposób nieruchomość po pewnym czasie tak czy inaczej staje się własnością banku.

Jak napisałem kiedyś w tekście „Gra kredytem”, kredyt walutowy to hazard: klient zakłada się z bankiem, że kurs nie wzrośnie w znaczącym stopniu, bank zaś „gra” na opcję przeciwną. I jestem dziwnie pewien, że banki konstruując ofertę doskonale wiedziały, że kurs franka będzie rosnąć. Jestem również przekonany, że celowo zniechęcano klientów do kredytów w rodzimych walutach (tak twierdzą choćby klienci banku Getin Nobel), by nagonić ich do kredytu we frankach szwajcarskich. Krótko mówiąc – kredytowa szulernia, gdzie jedna ze stron zna z góry wynik „zakładu”.

Proszę ponadto zwrócić uwagę, że dominujące na rynkach Europy Środkowo-Wschodniej banki w swoich macierzystych krajach nie rozpętywały podobnej „gorączki złota” na franka szwajcarskiego, choć mogłyby. Warto wspomnieć, iż chorwacka kuna powiązana jest z euro, zatem teoretycznie nic nie stało na przeszkodzie, by w podobną matnię jak 100 tys Chorwatów wpędzić również obywateli strefy euro. Z jakichś jednak względów klientów z Niemiec, Austrii czy Włoch nie wystawiono na „nieograniczone ryzyko kursowe” związane z kredytem walutowym. Potwierdzałoby to domniemanie, iż mamy do czynienia z zaplanowanym drenażem i transferem kapitału z gospodarek peryferyjnych do centrum.

I tutaj nieuchronnie musi pojawić się pytanie: czy znajdzie się u nas siła polityczna, która zakazałaby tego szalbierczego procederu? Czy może któraś ze spraw przeciw bankom trafi przed Sąd Najwyższy, a ten wzorem odpowiednika z Islandii unieważni en masse „narzędzie spekulacyjne”, które oferowane było pod przykrywką kredytu? I nie ma co się oglądać na biadolenie banków – dadzą sobie radę, najwyżej do ich zagranicznych central nie trafi tyle, ile sobie założyły. By nie wypaść z rynku będą musiały przełknąć tę gorzką pigułkę, tak jak przełknęły na Węgrzech czy Islandii. Zresztą, to i tak nie są nasze banki, a kapitał jak się okazuje jednak ma narodowość i dobrze, aby został w Polsce.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://podgrzybem.blogspot.com/2013/08/gra-kredytem.html

]]>
http://niepoprawneradio.pl/?feed=rss2&p=8048 0
A tymczasem na Islandii… http://niepoprawneradio.pl/?p=7869 http://niepoprawneradio.pl/?p=7869#respond Sun, 02 Mar 2014 15:17:23 +0000 http://niepoprawneradio.pl/?p=7869 Czy Islandia poradziłaby sobie tak dobrze z kryzysem, gdyby była w UE i strefie euro?

Islandia herb

I. Islandzka podmiotowość

Wśród dramatycznych doniesień z pro-unijnego „Euromajdanu” zginęła jakoś informacja o zapowiedzianym przez rząd Islandii wycofaniu wniosku o członkostwo w Unii Europejskiej. Przypomnijmy, iż negocjacje zapoczątkowane w czerwcu 2010 roku przez lewicowy rząd socjaldemokratów i Zielonej Lewicy zostały zawieszone w ubiegłym roku przed wyborami parlamentarnymi. Obecnie zaś centroprawicowa koalicja zadecydowała o rezygnacji ze starań akcesyjnych.

Z tej historii płyną dwa wnioski. Po pierwsze, niewielka Islandia dochowała się elit, które dbają o interes własnego kraju i zdają się być odporne na zagraniczne naciski. Nie dały się skorumpować wizją brukselskich apanaży, a jeśli nawet ciągoty do unijnych grantów i splendorów gdzieś siedziały im w głowach, to wybiło im je islandzkie społeczeństwo, które niezmiennie jest przeciwne wejściu ich kraju do UE. Mamy więc do czynienia z rzadko dziś spotykaną podmiotowością i odpornością na propagandowe manipulacje.

Po drugie, Islandczycy dali się poznać jako naród skrzętny i praktyczny. Kwestię wejścia do Unii Europejskiej potraktowali jako interes, a nie w kategoriach mętnej, pan-europejskiej ideologii. Islandia bowiem uzależniona jest od rybołówstwa. Ryby stanowią trzy czwarte islandzkiego eksportu, rocznie poławia się ich ok 2 mln. ton, a tamtejsze wody są najczystsze na świecie. Islandczycy są zresztą na punkcie swej przyrody bardzo wyczuleni, skoro pieczołowicie dbają nawet o siedliska elfów i potrafią wstrzymać budowę autostrady, jeśli ta ma przebiegać przez „elfie” terytoria… Jest to zatem melanż praktycyzmu i swoistej mistyki, spod której… również wyziera praktycyzm – bo jeśli zdewastują swoją przyrodę, to kto zechce przyjeżdżać i podziwiać gejzery na wyspie słynącej poza tym głównie ze skrajnie surowego klimatu?

Dodajmy jeszcze, iż bezpośrednio połowem para się ok 7% zatrudnionych, ale do tego należy doliczyć silnie rozwinięty na bazie rybołówstwa przemysł. I pouczająca ciekawostka – wedle islandzkiego prawa, przedsiębiorstwa z branży rybołówczej mogą być własnością wyłącznie Islandczyków, lub spółek przez nich założonych. Podobne ograniczenia dotyczą również kilku innych sektorów (np. energetyki).

II. Wara od naszych łowisk!

Wejście do Unii wiązałoby się nie tylko z dopuszczeniem innych państw do islandzkich łowisk, ale z przyjęciem całej brukselskiej „czapy” biurokratycznej z kwotami połowowymi, redukcją branży rybackiej, normami… Oznaczałoby to zniszczenie podstawy gospodarki i ekonomiczną degradację wielkiej części narodu. Wystarczy sobie przypomnieć jak przystąpienie do Unii załatwiło polskie rybołówstwo, by zrozumieć postawę Islandczyków.

Tymczasem, co ma Islandii do zaoferowania Unia? Szersze otwarcie rynków? Islandia i tak współpracuje z UE w ramach Europejskiego Obszaru Gospodarczego, a poza tym ryby można sprzedawać gdzie indziej. Co jeszcze zatem? Fundusze strukturalne? Pieniądze na „przebranżowienie” islandzkich rybaków, którzy straciliby w wyniku akcesji podstawy niezależnej, ugruntowanej tradycją egzystencji? A jak tam powiodło się przebranżowienie polskich rybaków? Albo górników? Wszystkie te unijne dobrodziejstwa zaś obwarowane są biurokratycznymi barierami do przełamywania których trzeba by zatrudnić legion nowych urzędników bez gwarancji powodzenia w staraniach o fundusze. Przykładowo, Polska wg danych z 2013 roku zdołała wykorzystać zaledwie niespełna 60% środków w ramach polityki spójności, co i tak daje nam stosunkowo wysoką, siódmą lokatę wśród krajów Unii. Jednym słowem, z punktu widzenia Islandii są to jakieś śmiechu warte plewy. Wszystkie te brukselskie cukierki zwyczajnie nie są potrzebne 300-tysięcznej wyspie, która i bez tego (a może – mimo tego?) niezmiennie znajduje się w czołówce rankingów dotyczących poziomu życia obywateli. Nie bez znaczenia jest też stosunkowo świeżej daty niepodległość Islandii, której poważnym ograniczeniem byłoby wejście w unijne struktury.

Wygląda więc na to, że europejska integracja byłaby tu głównie interesem dla krajów Unii z silnie rozwiniętym rybołówstwem i odpowiednich koncernów, które mogłyby się dorwać do islandzkich łowisk, wygryzając z nich tamtejszych rybaków. Świadczy o tym nieustępliwość Brukseli w tej właśnie kluczowej kwestii. No, ale trzeźwo myślący (choć sporo pijący) Islandczycy nie dali się złamać – okazali się mądrzy przed szkodą.

III. Islandzki sposób na kryzys

Na zakończenie jeszcze jeden wątek z niedawnej przeszłości. Otóż Islandia w modelowy sposób poradziła sobie z kryzysem finansowym, który uderzył w nią w 2008 roku. Początkowo wprawdzie islandzkie władze zachowywały się podobnie jak inne rządy, czyli starały się za wszelką cenę ratować grandziarzy i żebrały gdzie się da o pożyczki, jednak wkrótce pod wpływem rozmaitych okoliczności zmuszone zostały do zmiany polityki. Mianowicie, zamiast ładować pieniądze w instytucje „zbyt wielkie by upaść” pogłębiając tym samym finansową degrengoladę kraju i zadłużając się na koszt przyszłych pokoleń (jak zrobiły kraje UE, czy Stany Zjednoczone), rząd Islandii zwyczajnie pozwolił zbankrutować trzem największym bankom (Kaupthing Bank, Glitnir Bank i Landsbank), a następnie znacjonalizował je i objął zarządem komisarycznym. Rządowe pieniądze natomiast poszły do ludzi – zwykłych klientów, którzy potracili swe majątki. Zwrócono im depozyty, właścicielom zadłużonych nieruchomości zaproponowano umorzenie długów przekraczających 110% ich wartości, w końcu zaś Sąd Najwyższy (rok 2010) uznał kredyty indeksowane w obcych walutach za nielegalne.

To jeszcze nie koniec. Początkowo islandzki rząd zamierzał spłacić zagranicznych wierzycieli upadłych banków, ale wtedy na ulicę wyszli obywatele, którzy stanowczo odmówili zaspokajania międzynarodowych spekulantów z pieniędzy publicznych. Petycję do prezydenta podpisała 1/5 mieszkańców, a nieco później rządowy projekt legislacyjny (tzw. „ustawę kompensacyjną”) utopiono w referendum. Zagraniczne „rynki” finansowe nie otrzymały ani jednej islandzkiej korony. Zamiast tego sprywatyzowano ponownie dwa z trzech znacjonalizowanych banków (Kaupthing Bank, Glitnir Bank) przekazując je wierzycielom (a właściwie, działającemu w ich imieniu syndykowi) – niech sobie radzą z bankrutami. W międzyczasie, islandzki rząd pożyczył 6 mld dolarów od MFW i kilku europejskich krajów (w tym Polski – nasz udział to ok. 200 mln USD). Dla kraju o skrzętności i potencjale Islandii owe 6 mld pożyczki jest sumą jak najbardziej do spłacenia – tym bardziej, że odpadło uwikłanie w demoralizujące i kosztowne „ratowanie” spekulantów. Do tego doszło niezbędne cięcie wydatków – a Islandia akurat miała z czego ciąć. Efekt? W ciągu kilku lat deficyt budżetowy spadł poniżej 2% PKB (z 13,5% w 2009), bezrobocie spadło o połowę i wynosi 5%, a wzrost gospodarczy wynosi 2,5%.

Pytanie retoryczne – czy Islandia poradziłaby sobie tak dobrze, gdyby była w UE i strefie euro? I może właśnie dlatego w mediach tak cicho było i jest nadal o islandzkiej recepcie na kryzys – gdyby zaczęły ją wdrażać inne kraje, to finansowa międzynarodówka oraz idące na jej pasku „struktury międzynarodowe” mogłyby zwijać interes polegający z grubsza na żyłowaniu z wypracowanego bogactwa narodów na kilka pokoleń do przodu.

Krótko mówiąc – jest się od kogo uczyć. Tylko chętnych do nauki jakoś nie widać.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

]]>
http://niepoprawneradio.pl/?feed=rss2&p=7869 0